Nazywam się Maria Kostka z Kostki. Jestem trzecią Marią w historii rodu.
Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzono grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach.
Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknięto tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której mieściło się laboratorium.
Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat. Ja mam lat dziewiętnaście.
Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził podczas swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku. Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka.
Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy.
Dziś, naturalnie, oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce.
Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do ojca panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien.
Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w trzynastym wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy Kostkowie z Kostki. Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat obok niej przechodził. W osiemnastym wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec.
Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS.
Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku.
W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem.19.09.1997
Ojciec dostał list od królowej Niderlandów. Jej Wysokość Beatrycze w imieniu swoim oraz szesnastu milionów poddanych (ci oczywiście się nie podpisali) wyraża podziękowania oraz zapewnia nas o dozgonnej wdzięczności za to, że ojciec bezzwłocznie oddał obraz Rembrandta, który podczas wojny został skradziony przez nazistów i w jakiś tajemniczy sposób trafił na Kostkę, a gdyby nie całkowicie spartaczona próba rabunku w wykonaniu rodziny Majerów, nikt nie miałby najmniejszego pojęcia o jego istnieniu. Królowa pisze również, że czułaby się zaszczycona, mogąc osobiście podziękować naszej rodzinie w swoim pałacu królewskim podczas balu zorganizowanego z okazji uroczystego odsłonięcia „Burdelu w kuchni" (oczywiście ona używa oficjalnego tytułu Portret służącej) całemu niderlandzkiemu ludowi. Za nocleg i wyżywienie by nam zapłaciła. Za podróż raczej nie. Ojciec strasznie się zdenerwował i nazwał list szczytem bezczelności. Wykrzykiwał, że to tak, jakby komuś wypatroszonemu wbrew jego woli wysłano zaproszenie na przyjacielskie spotkanie z konsumentami jego organów. Znów – już chyba po raz milionowy – wyjaśniłam mu, że ten obraz został skradziony Holendrom, a nasz szlachecki honor wymaga zwrócenia dzieła prawowitym właścicielom. Ojciec – również już chyba po raz milionowy – odwarknął, że taki nieistotny szczegół go nie interesuje. Według niego wszyscy arystokraci zawsze kradli jak sroki, tylko on jest biedakiem, którego wszyscy próbują oskubać. Potem rozpoczął swoją ulubioną litanię, podczas której wyliczał rzekomych złodziei. Są to: pracownicy (pensje), nasze dogi (za dużo żrą), urząd skarbowy, Zakład Ubezpieczeń Społecznych, wodociągi i elektrownia (żądają opłat za dostarczaną wodę i prąd), weterynarz, kominiarz, turyści (kradną z toalety papier toaletowy i mydło w płynie, a czasem ktoś nie oddaje filcowych papci), matka (bierze prysznic dwa razy dziennie), ja (suszę włosy suszarką i do późna w nocy siedzę przy włączonym świetle), wolno żyjące ptaki (podjadają ziarno naszym kurom)… A teraz również holenderska królowa, przez co ta lista nadaje się już według ojca do Księgi rekordów Guinessa. Swoją wylewną wypowiedź zakończył stwierdzeniem, że wcale by go nie zaskoczyło, gdyby na dziedzińcu wylądował latający talerz, wyskoczyły z niego zielone karzełki, zdarły z ojca ubranie, ogoliły go na łyso i znów zniknęły w kosmosie. Potem jeszcze na wszelki wypadek dodał, że nawet gdyby w tej Holandii mieli odsłonić nasze rzeźby, to on nigdzie się nie wybiera. Odparłam, że szczytem bezczelności jest odrzucenie zaproszenia od królowej, i spytałam, jak zamierza uzasadnić naszą nieobecność.
Ojciec nazwał mnie przewrażliwioną czepialską i powiedział, żebym „dryndnęła" do pałacu królewskiego – oczywiście na koszt odbiorcy – i powiedziała, że hrabia Kostka leży na oddziale kardiologicznym, bo jego serce jeszcze nie doszło do siebie po tym wstrząsie. Muszę przyznać, że po przeczytaniu dzisiejszej „Błyskawicy" ojciec naprawdę dziwnie zbrunatniał. Pisali w niej, że transport „naszego" Rembrandta do Holandii został ubezpieczony na dwadzieścia milionów dolarów. Józef, któremu na rękę jest każdy pretekst do pozbycia się nas z Kostki chociaż na kilka dni i szczelnego zamknięcia zamku przed turystami, oświadczył, że w średniowieczu danie kosza królowej było uznawane za powód do wypowiedzenia wojny. Lecz potem ze smutkiem stwierdził, iż katastrofalny stan wojsk obu krajów wyklucza możliwość zbliżenia się do siebie tych dwóch zgrai choćby na odległość strzału, a tych kilka odrzutowców, którymi dysponują obie armie, prawdopodobnie spadłoby samoistnie jeszcze w ich własnej przestrzeni powietrznej. Ojciec zawył, że nie zrobiłoby na nim wrażenia, nawet gdyby wojnę wypowiedziało mu międzygalaktyczne imperium z Darthem Vaderem i Gwiazdą Śmierci. Potem zalecił Józefowi, by lepiej zszedł mu z oczu, albowiem w swej ignorancji nie raczył zauważyć, że przez całe życie przechodził obok Rembrandta, który mógłby teraz wisieć w klimatyzowanym namiocie jakiegoś szejka, a my moglibyśmy palić w piecu studolarówkami.
Józef zgodnie z prawdą odparł, że w posiadanie Kostki weszliśmy prawie rok temu i też nie raczyliśmy zauważyć tego obrazu. Muszę jednak przyznać, że nasz kasztelan jest z powodu „Burdelu w kuchni", a właściwie z powodu odesłania go do Holandii, załamany równie mocno jak nasz ojciec. A może nawet mocniej. Kiedy w zeszłym tygodniu ojciec przekazywał Rembrandta holenderskiemu ambasadorowi, Józef klęczał przed rzeźbą Panny Marii w kaplicy i prosił ją płomiennie, by sprawiła jakiś cud (nie wiem jaki), żeby „Burdel w kuchni" został u nas i żebyśmy mogli go pokątnie sprzedać jakiemuś miliarderowi. W chwili, gdy pancerne auto z obrazem opuszczało dziedziniec, Józef stał w szlafroku przy bramie i wykrzykiwał coś po łacinie. Podejrzewam, że było to jakieś zaklęcie. Kiedy wczoraj byłam ze swoją grupą w salonie łowieckim hrabianki Dory, dogonili nas zwiedzający z grupy Józefa i z wytrzeszczonymi oczami pytali, czy mogą do nas dołączyć, bo ich przewodnik zatrzymuje się przy każdym lustrze i wyrzuca sobie od idiotów. Myśleli, że to szaleniec, i bali się o swoje życie i zdrowie. Szczerze mówiąc, ja też nie broniłabym się przed byciem milionerką, taką jak książę Schwarzenberg, i niewpuszczaniem na Kostkę nikogo obcego, ale w żadnym razie nie „kosiłabym" w tym celu obrazów.
Niespodziewane zainteresowanie audiencją u królowej przejawiła matka.
Chwała Bogu! Pomimo że od śmierci księżnej Diany minęły już prawie trzy tygodnie, matka wciąż nie otrząsnęła się z tej tragedii. Większość czasu spędza w kaplicy, patrząc na zdjęcie nieszczęsnej Lady Di i wzdychając lub w nieregularnych interwałach wyrzucając z siebie okrzyk: „Dlaczego?!". Kiedy zaproponowałam, żeby zamiast tego pomodliła się za nieboszczkę, matka odszczeknęła, że to niepotrzebne, ponieważ ta święta kobieta już jest w niebie i nie potrzebuje żadnych modlitw. Miałam ochotę powiedzieć, że w takim razie należałoby poinformować papieża, że czas rozpocząć proces beatyfikacji, ale na szczęście w porę uświadomiłam sobie, że matka naprawdę byłaby w stanie zadzwonić do Watykanu, albo nawet tam pojechać. Matka chodzi w czarnym kostiumie, a na głowie nosi czarny beret. Wygląda jak bojowniczka z ochrony libijskiego dyktatora Kaddafiego.
Oczywiście z wyjątkiem tej zapłakanej twarzy.
Jej zainteresowanie wyjazdem do żywej królowej Holandii stanowiło więc w porównaniu z męczącym pojękiwaniem odświeżającą zmianę, choć matka od razu dodała, że zamierza podzielić się z władczynią swoim niezmiernym żalem. Myślę jednak, że przede wszystkim zamierza wyciągnąć z Beatrycze szczegóły dotyczące pogrzebu Diany, na którym królowa oczywiście była i na który – równie oczywiście – matka nie została zaproszona, co uznała za niesprawiedliwość wołającą o pomstę do nieba, bo przecież wysłała do pałacu Buckingham przesyłką ekspresową naszą księgę kondolencyjną oraz film z uroczystości żałobnych, które odbyły się w naszej kaplicy. Podejrzewam, że te „prezenciki" skończyły w którejś z londyńskich palarni śmieci, podobnie jak poruszający list matki, skropiony jej łzami i rozpuszczonym make-upem. Trudno powiedzieć, czy ktoś chociaż obejrzał te rzeczy. Na razie nie otrzymaliśmy podziękowań z pałacu Buckingham.
Lecz ojciec nie chciał nawet słyszeć o audiencji i ostrzegł nas, że w przypadku kontynuowania tej rozmowy wybuchnie mu układ krwionośny, bo wyraźnie czuje, że wskutek przepływu kipiącej w nim krwi zaczyna się już z niego dymić. Dyskusję zakończył ogólnym pytaniem, jak można chcieć lecieć do jakiegoś kraju, nie wiedząc nawet, na którym kontynencie się on znajduje. Niestety matka złapała się na ten haczyk i odparła zdecydowanie, że ma jako takie pojęcie o położeniu Holandii.
Rozległo się zgryźliwe pytanie ojca:
– W takim razie gdzie ja-ko-ta-ko leży królestwo Holandii, geografko?
A potem odpowiedź matki:
– Gdzieś w Niemczech… chyba.
Józef oświadczył, że według atlasu z 1942 roku matka ma rację. Ojciec skrzyżował dłonie na klatce piersiowej, jakby chciał powstrzymać nabrzmiewającą aortę, po czym bez słowa wyszedł z kuchni. Matka wróciła jęczeć do kaplicy. Muszę coś z tym zrobić. W księdze gości dziś pojawił się wpis: „Dlaczego w waszej kaplicy ślęczy ten stękający ninja?".
Później
Dzwonił Maks. W książęcej gajówce znów – nareszcie – naprawili im linię telefoniczną. Tym razem awarię spowodowały bobry, które prawdopodobnie uznały, że słup telefoniczny przyda się im do tamy, więc go przegryzły, a potem wraz z innymi zwierzętami leśnymi wzięły się za kabel telefoniczny leżący na ziemi. Zżarły go prawie pół kilometra. Technicy z firmy telekomunikacyjnej twierdzili, że widzą coś takiego po raz pierwszy. Kiedy przyjechali samochodem terenowym na miejsce, drut wcinało akurat kilka wiewiórek i kukułka. Naprawa chyba była dość droga, bo książę Schwarzenberg wściekał się i powiedział, że naprawia to „zasrrrane ustrrrojstwo" po raz ostatni, i doradził Launom, żeby skombinowali sobie gdzieś „krrrótkofalówkę jak parrrtyzanci, a z okolicznym światem porrrozumiewali się alfabetem Morse'a albo sprrrawili sobie stadko gołębi pocztowych". Chyba to miał być dowcip, ale na wszelki wypadek poinformowałam Maksa, że nie znam alfabetu Morse'a i że niezbyt potrafię sobie wyobrazić, jak ganiam po dachu naszego zamku za gołębiem z listem miłosnym. Maks odparł, że przecież wszyscy Amerykanie – podobnie jak obywatele byłego Związku Radzieckiego – uwielbiają nowe wyzwania, więc mogłabym coś z siebie „wykrzesać". Potem wspomniał jeszcze o jakiejś mojej zmarłej trzysta lat temu krewnej, która swojemu wybrankowi serca wysyłała listy za pośrednictwem wiernego psa, dopóki pewnego razu niewolnicy nie złapali go podczas misji, nie upiekli i nie zjedli. Wraz z obrożą i listem. Powiedziałam, że zrobienie z naszych dogów listonoszy to wyzwanie, na którym polegliby wszyscy Amerykanie i Rosjanie razem wzięci, bo przed Olkiem i Leosiem musiałby biec ktoś z miską żarcia, a te dwa lenie i tak ledwo doczłapałyby na koniec naszego parku. Na szczęście żaden z tych ekstremalnych sposobów komunikacji nie będzie konieczny, ponieważ Maks i jego drwalska ekipa jadą w przyszłym tygodniu do lasu, który hrabia Schwarzenberg wysądził niedawno od kraju i który podobno znajduje się rzut kamieniem od Kostki. Niestety Maks nie potrafi przewidzieć, jak często będziemy się widywać, bo (według jego słów) do księcia najwyraźniej nie dotarła jeszcze informacja o zniesieniu pańszczyzny, więc będzie trzeba „tyrrrać od rrrana do wieczorrra jak w brrrygadzie towarzysza Stachanova", a wolne będą tylko niedziele. Jednak na przekór temu dość nietypowemu czasowi pracy, porównywalnemu chyba tylko z obozami w Korei Północnej, Maks zabiera ze sobą do leśnej furgonetki swój uroczysty garnitur, by poprosić mnie o rękę. Przy okazji wyraził życzenie, by na przyjęciu zaręczynowym nie podawano gęsi, ponieważ po przebytej boreliozie musi przestrzegać diety, a na widok tłuszczu wibruje mu woreczek żółciowy.
Choć niechętnie, musiałam mu powiedzieć, że może spokojnie zostawić garnitur w leśniczówce, ponieważ od naszej poprzedniej rozmowy na ten temat nic się nie zmieniło, a ojciec i matka są w takiej kondycji psychicznej, że raczej nie byliby w stanie należycie przeżyć tej uroczystej chwili – chyba że Maks miałby przy sobie oryginalne płótno jakiegoś holenderskiego mistrza i potwierdzoną notarialnie wiadomość od księżnej Diany, że ma się dobrze na tamtym świecie. Maks odparł, że dziwna z nas rodzina. To oczywiście prawda, ale z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu stwierdziłam, że tylko mnie wolno wygłaszać tego typu opinie. No dobrze, przyznaję – jestem rozdrażniona. Dość zirytowanym głosem przypomniałam więc Maksowi o skłóconych gangach jego krewnych, którzy tłuką się przy każdej okazji i którzy zdewastowali siedzibę ich rodu. Mimochodem: według „Błyskawicy" w zeszłym tygodniu niemal zdewastowali też konserwatorów zabytków, którzy przyszli wystawić im karę za niszczenie dziedzictwa narodowego. Na szczęście mój anioł stróż uciszył mnie w chwili, gdy chciałam wspomnieć o kilkuletnim wyciąganiu matki Maksa z alkoholizmu. Po chwili milczenia mój drogi rozmówca odparł, żebym dała mu znać, kiedy ojciec i matka powrócą do rzeczywistości, i się rozłączył. Przez pół godziny czekałam, czy jeszcze zadzwoni z przeprosinami. Wprawdzie nie do końca wiem za co, ale powinien przeprosić. Nie zadzwonił.
Potem poszłam do kaplicy, żeby obudzić matkę i dowlec ją do jej sypialni. Na schodach rozdarłam jej rękaw, a może nawet zwichnęłam rękę.
Później
Matka jęczy przez sen i skarży się na ból ręki. Przed chwilą ojciec krzyknął do niej ze swojej sypialni:
– Przestań stękać, bo własnoręcznie wyślę cię do Diany.
Pomimo iż znów hipnotyzuję telefon, Maks wciąż nie dzwoni. Co on sobie myśli? Że będę się prosić? Jednocześnie nie chciałabym się pozbyć ich rodowego pierścienia zaręczynowego, który udało się Maksowi nasunąć na mój palec serdeczny tuż przed omdleniem. Jest cudowny! Kiedyś, jak będzie chwilka wolnego czasu, będę musiała się zastanowić, czy moje upodobanie do dużych i niewątpliwie bardzo drogich klejnotów nie zaczyna wymykać się spod kontroli. Podczas pisania tych zapisków (a właściwie również podczas pisania tych wczorajszych i przedwczorajszych) mam bowiem na sobie nie tylko „byczy" pierścionek od Maksa, lecz także nasz pierścień rodowy i naszyjnik z prawdziwych pereł, które dostałam od ciotuni Nory. Na razie uspokajam się tym, że noszę je „potajemnie", więc są dla mnie czymś wyjątkowym. Zacznę się martwić, gdy ich wkładanie rano będzie równie oczywiste jak wkładanie bielizny i gdy tak wystrojona zacznę skubać gęsi i czyścić toalety. Na razie trudno mi to sobie wyobrazić. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdybym przyszła na śniadanie „obwieszona" jak Elizabeth Taylor. (Na marginesie: podobno jej biżuteria waży łącznie prawie dwadzieścia kilogramów i większości nie ściąga nawet do snu). Ojciec pewnie zaciągnąłby mnie do sali tortur, żeby wydusić ze mnie, skąd wytrzasnęłam te „błyskotki". Ja najpóźniej na Madejowym łożu wyjawiłabym, że mam je od ciotuni Nory, a potem to ta Bogu ducha winna staruszka trafiłaby na tortury. Chociaż ona dzięki swojej narkolepsji mogłaby nie zauważyć nawet łamania kołem. Tak czy inaczej, ojciec natychmiast szukałby jakiegoś kupca, przy czym pokłóciłby się strasznie z matką, która chciałaby zachować „błyskotki" dla siebie. I właśnie dlatego muszą leżeć na dnie szafy, owinięte ręcznikiem z Myszką Miki, a świat ujrzy je prawdopodobnie dopiero w dniu mojego ślubu. Oczywiście, jeśli będzie jakiś ślub, prawda? Maks wciąż nie zadzwonił!
Mowa o wydarzeniach opisanych w poprzednim tomie serii: Arystokratka i fala przestępstw na zamku Kostka.
Cechy
Format pliku: | , |
Autor: | Evžen Boček |